+7
Dorotatota 21 maja 2014 01:34
Poprzednia część relacji z Gwatemali: http://dorotatota.fly4free.pl/blog/106/bienvenido-a-guatemala-4-kraje-ameryki-srodkowej-w-3-tygodnie-czesc-4/

Mieszkańcy Ameryki Środkowej i Południowej są bardzo religijni – dało się to odczuć w Panamie i Kostaryce, jednak w Gwatemali żarliwą wiarę tubylców widać jeszcze wyraźniej. 60% populacji kraju stanowią katolicy, reszta to protestanci i wyznawcy wierzeń Majów. W Antigua Guatemala, której historia jest ściśle związana z kościołem, motywy sakralne przewijają się wszędzie. Spacerując ulicami miasta, mijamy sklep spożywczy o nazwie „El Buen Samaritano” i cukiernię „El Sagrado Corazon de Jesus”.



W czasach kolonialnych miasto było w dużej mierze zamieszkane przez duchowieństwo. Mistyczny charakter dawnej stolicy hiszpańskich kolonii w Ameryce Środkowej tworzą budynki sakralne, dźwięk dzwonów, rzeźby świętych sprzedawane w charakterze pamiątek i symbole religijne namalowane na autobusach. Każdy kierowca ma w samochodzie podwieszony pod lusterkiem różaniec, figurkę Matki Boskiej przymocowaną do deski rozdzielczej lub religijne hasła naklejone na szybie. Patrząc na to wszystko zastanawiam się, jak w kraju o tak zakorzenionej wierze może być popełnianych tak wiele morderstw?



W Antigua Guatemala na przestrzeni około jednego kilometra kwadratowego znajduje się ponad 20 kościołów i klasztorów.



Święta w tym mieście obchodzi się poważnie i głęboko. Chociaż od Bożego Narodzenia minęło już kilka miesięcy, budynki nadal zdobią świąteczne łańcuchy i lampki. Jednocześnie przy Calle del Arco można zobaczyć wielkie platformy z wyrzeźbionym Chrystusem uginającym się pod krzyżem, które już czekają na rozpoczęcie hucznych obchodów Santa Semana (Wielkiego Tygodnia), z których słynie Antigua Guatemala. Na kilka dni przed Wielkanocą mieszkańcy odgrywają biblijne sceny, a podesty z figurami świętych niesione są ulicami miasta. Chętnych do udziału w największej w Ameryce Środkowej procesji religijnej jest tak wielu, że za uczestnictwo trzeba zapłacić. Słynne barwne dywany (alfombras), układane są w czasie Wielkiego Tygodnia z igieł sosnowych, świeżych kwiatów, liści, owoców, warzyw i kolorowych trocin. Kilka metrów za procesją przez całe miasto podąża spychacz, śmieciarka i mężczyźni z łopatami i miotłami, na bieżąco sprzątający zdeptane resztki kwietnych dywanów. Ciekawy jest też lokalny zwyczaj, który nakazuje uwolnić w Wielki Piątek drobnego przestępcę. Tego dnia policjanci na oczach tłumu uroczyście rozkuwają więźnia z kajdanek.



Przy Calle del Arco odwiedzamy dość nietypowy sklep z pamiątkami. "Nim Pot Centro de Textiles Tradicionales" przypomina trochę galerię sztuki. Na dużej przestrzeni jest ogromny wybór lokalnego rękodzieła - tradycyjne zabawki, meble, ceramika, malowane drewniane czaszki, przykurzone starocie, obrazy, instrumenty muzyczne, ręcznie wykonana biżuteria i różne drobiazgi. Wzdłuż jednej ze ścian sklepu aż pod sufit piętrzy się wspaniała kolekcja wielobarwnych masek przedstawiających indiańskie bóstwa.



Połowę powierzchni sklepu zajmują drewniane figury chrześcijańskich świętych.



Co tydzień przybywa tu nowych wyrobów z okolicznych wiosek. Każdy przedmiot jest opatrzony karteczką, dzięki której wiadomo, w którym miasteczku powstał. Warto tu zajrzeć, by nieco bliżej zaznajomić się z tradycyjną gwatemalską sztuką. Sprzedaje się tu również kawę i kakao. Wysoko pod sufitem wiszą różne ubiory z poszczególnych regionów Gwatemali. Można tu kupić oryginalne haftowane bluzki indiańskie (huipiles) i tkane spódnice z długiego pasa materiału (cortes). Stroje są skupywane od kobiet z pobliskich wsi i sprzedawane z prowizją. Ceny ustalone są przez artystów, więc trudno cokolwiek wynegocjować.



Większość wyrobów to sztuka ludowa, niestety jednak widać wpływ turystyki na gwatemalską kulturę. Wśród lokalnego rzemiosła przewijają się typowo komercyjne pamiątki, jak np. etui na iPada zrobione z tkanin o indiańskich wzorach.



Do sklepu przylega niewielka galeria sztuki, w której wystawione są dzieła Williama Kalwicka Jr. – współczesnego amerykańskiego malarza, specjalizującego się w portretach Indian. Artysta potrafi doskonale oddać na płótnie kolorowe sceny z gwatemalskich ulic. Niestety ceny jego obrazów oscylują w okolicy 2000$.



Po chwili okazuje się, że to nie koniec atrakcji. Nie wiem, co nas podkusiło, by zapuścić się na podwórko. Na tyłach sklepu odnajdujemy coś niesamowitego. Przez chwilę stoimy jak wryci, gapiąc się w siedzącą na tronie czarną kukłę, otoczoną kwiatami i świeczkami. Tuż obok niej wiszą bożonarodzeniowe łańcuchy i gwiazdki. Dopiero po dokładniejszych oględzinach uświadamiam sobie, że mamy przed sobą autentyczny ołtarzyk Maximóna – ludowego świętego, czczonego w kilku indiańskich miasteczkach na wyżynnym obszarze zachodniej Gwatemali. Czytałam, że można go spotkać nad jeziorem Atitlán, ale tutaj się go zupełnie nie spodziewałam.



Przez trzysta lat niewoli hiszpańskiej w Gwatemali katoliccy księża i misjonarze z potwornym okrucieństwem zmuszali rdzenną ludność do przyjęcia nowej wiary. Co ciekawe, po odzyskaniu niepodległości potomkowie Majów nie odrzucili narzuconej im przemocą religii swoich wrogów i stali się jej zagorzałymi wyznawcami. Niezależnie od przyjętej wiary katolickiej, dla miejscowych Indian wciąż jednak bardzo ważne są elementy pierwotnej religii, które nadal kultywują. Początki pogańskiego kultu Maximóna nie są dobrze znane, najprawdopodobniej jednak wywodzą się z prekolumbijskich wierzeń w majańskie bóstwo Maam, połączonych z wpływami hiszpańskiego katolicyzmu. Na jego temat krąży wiele legend. Prawdopodobnie w XVI wieku Jezuici nakazali nazywać go Świętym Szymonem, by oswoić kult bożka. Indianie nadal często zwą swoje lokalne bóstwo imieniem San Simón. Z połączenia słów Max (które w języku Majów oznacza tytoń) i Simón powstał Maximón (czyt. „Maszimon”). Niestandardowy i dość kontrowersyjny gwatemalski święty uwielbia pić i palić, dlatego wyznawcy jego kultu składają mu w ofierze tytoń i alkohol, by w ten sposób zyskać jego przychylność. Wymagające bóstwo nie wzgardzi też pieniędzmi. Indianie ofiarowują mu kwiaty i kukurydzę, a u jego bosych stóp zapalają świeczki i kadzidła z żywicy copal. Takie ołtarze Maximóna można spotkać w kilku gwatemalskich miasteczkach. Jeden z nich, chyba najbardziej znany znajduje się w Santiago Atitlán. Kapliczki są też m.in. we wsi Zunil niedaleko Quetzaltenango, San Andrés Itzapa, San Andrés Xecul i w Chichimula. W różnych wioskach postać przybiera różny wygląd – niekiedy pojawiają się nawet takie atrybuty jak okulary przeciwsłoneczne i zegarek na ręku.

„Nasz” Maximón siedzi na krześle, opatulony w czerwone chustki, w ręku trzyma laskę. Ma czarne wąsy, trochę osmolone od dymu z ogniska i od palenia papierosów oraz cygar, które wyznawcy wkładają mu do ust. Podobno czasem przez taki otwór wlewają też odrobinę rumu, aguardiente lub tequilli. „Ognista woda” spływa następnie do pojemnika pod krzesłem.



Święty, który pije i pali? Przecież to nie przystoi. Wygląda na to, że postać ta ma uosabiać grzesznego człowieka ze wszystkimi jego przywarami. Co ciekawe, według Indian bożek ten jest jednocześnie uosobieniem dobra i zła – z jednej strony ludzie modlą się do niego z prośbą zdrowie, dobre plony, nowy samochód czy poprawę pożycia małżeńskiego, z drugiej zaś może on pomóc swoim wyznawcom zemścić się na wrogu, a nawet go zabić. Kolor świeczki zapalonej u jego stóp oznacza intencję modlitwy ofiarodawcy: niebieski – szczęście, czerwony – miłość, zielony - zdrowie, różowy – pieniądze, czarny – zniszczenie rywala. Co jeszcze ciekawsze, według Indian Maximón dysponuje mocą wybaczenia grzechów ciężkich, dlatego wielu jego wyznawców ma problemy z prawem. Zyskał on nawet w Gwatemali miano świętego złodziei i alkoholików.

Ten przedziwny ołtarz przyprawia mnie o dreszcze. Jesteśmy tu sami, a tajemnicza postać zdaje się przewiercać nas wzrokiem. Papieros w drewnianych ustach zdążył się już wypalić, a my nie mamy żadnych darów. Stoimy oszołomieni tym widokiem i lekko odurzeni zapachem kadzideł. Dopiero po chwili zauważamy, że w palenisku u jego stóp, w otoczeniu stopionych, dogasających świec, leży kot. Chociaż umościł się w popiele, jest zaskakująco czysty. Podobnie jak drewniana figurka indiańskiego bożka, zwierzę również wpatruje się w nas hipnotyzującym wzrokiem. Czyżby kocur chciał zostać złożony w ofierze przez szamana?



Po chwili okazuje się, że figurki Maximóna można kupić w sklepie z pamiątkami. Uświadamiają nam to karteczki przyczepione do drewnianych postaci z czarnymi wąsami. Każda z nich siedzi na krzesełku, ubrana w mocno sfatygowaną i zakurzoną koszulę oraz marynarkę, a na głowie ma kapelusz. Usta oczywiście otwarte, z dziurką na papierosa.



Ten oryginalny sklep znajduje się tuż obok charakterystycznego Łuku Świętej Katarzyny (Arco de Santa Catalina), który łączy dwie części dawnego klasztoru.



Z ulicy przebiegającej pod żółtym łukiem rozciąga się ciekawy widok z Volcán de Agua w tle. Tuż za El Arco, na północnym krańcu 5-tej Alei znajduje się Iglesia de Nuestra Senora de la Merced, czyli kościół, z którego rozpoczynają się słynne procesje. Misterne, białe ornamenty na żółtej, fasadzie sprawiają, że budowla przypomina wielki tort weselny. Wnętrze świątyni jest natomiast zaskakująco skromnie udekorowane. Na dziedzińcu przylegających od północy ruin dawnego klasztoru można obejrzeć największą fontannę w Ameryce Środkowej (o średnicy 27 metrów).



Pani sprzedająca pod kościołem świece pije żółtawy płyn z parującej szklanki - to Atol de Elote, czyli gorący, słodki napój ugotowany z kukurydzy i mleka.



Obserwujemy, jak dzień w Antigua Guatemala powoli dobiega końca. Podoba nam się tutejszy, niespieszny rytm życia.





Mieszkańcy spokojnie wracają z pracy, po drodze zatrzymując się przy ulicznym bazarze i gawędząc ze sobą… Guatemaltecos sprawiają wrażenie bardzo otwartych i rozmownych. Wygląda na to, że w tym niewielkim miasteczku wszyscy dobrze się znają (nie licząc turystów). Dzieci jadą na pace samochodu dostawczego, w otoczeniu skrzynek i plecionych koszyków, jedząc lody i śmiejąc się. Na ich twarzach maluje się beztroska i pełnia szczęścia.



Na koniec dnia idziemy obejrzeć majestatyczne ruiny kościoła San Francisco el Grande, który widzieliśmy z dachu naszego hotelu. Na tle XVI-wiecznych szarych murów odznacza się odrestaurowana śnieżnobiała kopuła. Fasadę zdobią spiralnie skręcone, tzw. salomonikowe pilastry, charakterystyczne dla latynoskiego baroku. Z bliska widać, że struktura budynku jest poważnie uszkodzona. Szczególnie ucierpiała prawa strona kościoła – fragmenty dzwonnic i wież zegarowych z XVII i XIX wieku pozostają w ruinie. Zniszczony przez trzęsienie ziemi kościół został w 1961 roku wzmocniony betonowymi elementami. Odwiedzają go tłumy pielgrzymów, ponieważ kryje w sobie grób gwatemalskiego patrona - Świętego Piotra de Betancur. Pochodził on z Teneryfy, lecz pod wpływem opowieści o wykorzystywanych przez konkwistadorów mieszkańcach Nowego Świata, postanowił zostać misjonarzem i udał się do Ameryki Środkowej. W Antigua Guatemala założył szpital dla biednych.



W częściowo zniszczonym klasztorze przylegającym do kościoła, znajdowało się kolegium, będące ważnym w Ameryce Centralnej ośrodkiem religijnym i kulturalnym.



Do większości kościołów w Antigua można wejść za darmo, za zwiedzanie ruin trzeba zapłacić. Wchodzimy na klasztorny dziedziniec. Okazuje się, że zdążyliśmy 5 minut przed zamknięciem, dzięki czemu wstęp nie kosztuje ani quetzala. Panie przy wejściu pozwoliły nam jeszcze wejść na chwilę i stały w drzwiach, oczekując aż nacieszymy nasze oczy widokiem cegieł wyglądających spod resztek tynku, pustych rozet bez witraży i fragmentów kopuł. Pozostałości schodów prowadzą nas do miejsca, z którego widać stożek wulkanu.



Na przedkościelnych straganach kobiety sprzedają świece, orzeszki i – jak wszędzie – aguacates, czyli awokado. Ze względu na spożywane przez mieszkańców miasta duże ilości tych owoców, nazywa się ich "zielonymi brzuchami" (los panzas verdes). Tutejsze awokado są okrągłe i mają ciemną skórkę. Tubylcy jedzą je z sokiem z cytryny i solą. Popularny jest też sos guacamole. Niedaleko Antigua znajduje się plantacja awokado El Hato.



Miejscowi ludzie prowadzą czasem sprzedaż wytwarzanych przez siebie produktów wprost ze drzwi swoich mieszkań. W futrynie ustawiają gablotkę, wspartą o próg na kamieniach – jak w tej prowizorycznej cukierni na zdjęciu poniżej.



W niektórych domkach znajdują się pracownie lokalnych artystów, takie jak ta – połączona ze sklepem spożywczym:



Wieczorem próbujemy wypłacić quetzale na dalszą podróż, jednak po całym dniu w kilku bankomatach skończyły się banknoty – jak widać banki nie nadążają zaspokajać potrzeb tak licznych turystów. Słońce chyli się ku zachodowi, rzucając przyjemne, ciepłe światło na kolorowe budynki. Chodzimy po mieście jak w transie, całkowicie nim oczarowani. Z tego wszystkiego zapomnieliśmy o obiedzie, aż pewna knajpka przyciąga nas apetycznym zapachem... Przy stolikach siedzą tylko Guatemaltecos, a w menu same lokalne specjały: quesadilla, chimichanga, burrito, tacos – czyli tortille przygotowywane na najróżniejsze sposoby. Ponieważ Gwatemala graniczy z Meksykiem, w jej kuchni da się zauważyć wiele dań występujących u północnych sąsiadów. Potrawy są jednak mniej pikantne i zawierają więcej warzyw. W tradycyjnej kuchni gwatemalskiej posiłki bazują na kurczaku w wybranej formie (pollo), z dodatkiem ryżu (arroz), czarnej fasoli (frijoles negros) i kukurydzy (mais). Zamawiamy quesadillas z kurczakiem i guacamole. Jedzenie jest tak wyśmienite, że po chwili kupujemy jeszcze tacos z mięsno-warzywnym farszem. Tortilla serwowana w Gwatemali różni się od swojej meksykańskiej wersji. Niewielkie, mocno wypieczone placki mają intensywny smak mąki kukurydzianej.



W ruinach niektórych budynków, które ucierpiały w niezliczonych trzęsieniach ziemi obecnie znajdują się drogie jak na Gwatemalę restauracje. Poza centrum miasta można znaleźć tańsze lokale, w których żywią się tutejsi mieszkańcy. Warto też spróbować miejscowych przysmaków u ulicznych sprzedawców (ok. 5 GTQ za jedną porcję).



Noc jest zaskakująco chłodna. Siedzimy długo na dachu poowijani w koce, rozgrzewając się rumem i oglądając gwiazdy. W pewnym momencie słyszymy huk petardy i ciemne niebo rozświetla feeria barw sztucznych ogni. Wychodzimy na brukowane uliczki i odnajdujemy miejsce, z którego strzelają fajerwerki. Okazuje się, że niedaleko nas odbywa się wesele jakiejś bogatej rodziny. Dookoła zaparkowane same drogie samochody, a zaledwie kawałek dalej, pod arkadami na centralnym placu, nocują bezdomni. Gwatemala jest jednym z państw o największych dysproporcjach społecznych na świecie – dochody 10% najbogatszych obywateli stanowią niemal połowę dochodu narodowego, podczas gdy duży odsetek mieszkańców kraju bytuje na granicy ubóstwa (według Banku Światowego aż 32% ludności żyje za mniej niż 2$ dziennie). Nierówności pomiędzy biednymi a bogatymi są najbardziej widoczne w miastach.



Chociaż pozycja kobiet i mężczyzn w Ameryce Środkowej jest teoretycznie równa, często da się zauważyć wyraźne różnice w ich statusie.



Pod wieczór młodzi ludzie tłumnie wylegają na ulice. Szkoły językowe w Antigua Guatemala są dużo tańsze niż np. w sąsiednim Meksyku, gdzie kursy prowadzą tylko osoby z wyższym wykształceniem. W Gwatemali niecały 1% ludności kończy studia, a większość nauczycieli nie ma profesjonalnego przygotowania do pracy. Poza nauką hiszpańskiego, uczniowie z tutejszych szkół językowych intensywnie oddają się wieczornym rozrywkom. Uchodząca za bezpieczną ostoję Antigua słynie z życia nocnego. Wieczorami lokalna policja patroluje ulice. Do najpopularniejszych klubów w mieście należą „Monoloco” i „Sin Ventura”, w których można potańczyć w rytmie salsy, marengue i reggaetonu. W weekendy przyjeżdżają tu na imprezy bogaci mieszkańcy stolicy. My wracamy do hotelu, by przed snem spakować nasze plecaki.

Rano jemy śniadanie przy żeliwnym stoliku na dachu, wśród czerwonych dachówek. Wniesienie po stromych, krętych schodach wielkiej tacy, pełnej talerzyków, filiżanek i szklanek, wymaga prawdziwej zwinności.



Jedząc ciepłą fasolową papkę obserwujemy dwa bliźniacze wulkany - Fuego i Acatenango. W 1773 r. wybuch pierwszego z nich spowodował trzęsienie ziemi, które zniszczyło miasto. Jego krater nadal słynie ze swojej ciągłej aktywności i nie zawiódł nas – na pożegnanie przed naszym wyjazdem nieśmiało wyrzucił z siebie dymek!



Wcześnie rano kratery wulkanów są odsłonięte, potem nachodzą na nie lekkie obłoczki. Tak czy inaczej stożki wulkaniczne przez cały dzień prezentują się wspaniale i zaczynam żałować, że zmarnowaliśmy aż 2 dni w deszczowej Fortunie, w nadziei, że Arenal łaskawie raczy nam się odrobinę pokazać. O wiele przyjemniej byłoby spędzić dzień dłużej w Antigua. Zaczynam rozumieć osoby, które przybywają tu z różnych stron świata w ramach wolontariatu, dla samej możliwości mieszkania w tym mieście przez parę miesięcy. Najchętniej zostałabym tu, by jeszcze lepiej poznać to miejsce. Jeśli jednak nawet tutaj wszystko wydaje się mniej komercyjne i bardziej autentyczne niż w Kostaryce czy Panamie, nad jeziorem Atitlán może być tylko lepiej.



W recepcji próbuję dogadać się po hiszpańsku w sprawie przejazdu publicznym autobusem do Panajachel. Pani wymienia jakąś skomplikowaną nazwę gwatemalskiego miasta, w którym możemy się przesiąść. Z początku wydaje mi się, że chodzi o Chichicastenango, które miejscowi pieszczotliwie zwą „Chichi”. Gdy wyciągamy mapę, okazuje się, że jednak ma na myśli Chimaltenango (kto tu wymyśla tak trudne nazwy?!). Zarzucamy plecaki na barki i ruszamy w drogę.

Przy Calle Santa Lucia, niedaleko supermarketu, znajduje się targ. Na barwnych straganach sprzedaje się mydło i powidło. Warto zaopatrzyć się tu w świeże owoce i warzywa. Królują tu awokado, pomarańcze, wielkie mandarynki, oraz obrane i pokrojone papaje, mango, arbuzy, melony i ananasy (ok. 5 GTQ za porcję). Na specjalne życzenie owoce mogą być podane z miodem. Jednostką wagi w Gwatemali jest „libra” (odpowiednik funta). Na lokalnym bazarze można też kupić słodycze, pamiątki, odzież, płyty CD z latynoskim popem i kosmetyki. Niedaleko stąd znajduje się Mercado de Artesanias, czyli targ rękodzieła.



Gdy idziemy wzdłuż Calle Santa Lucia, co chwila mijają nas tzw. „chicken busy”, czyli przerobione dawne szkolne autobusy z USA, pomalowane w pstrokate kolory, z chromowanymi elementami. Potoczna nazwa tego środka transportu wywodzi się od kurczaków i innego żywego inwentarza, który Gwatemalczycy czasem nimi przewożą. Nikogo tu nie zaskakuje widok ptaka ze spętanymi nogami, upchanego pod siedzeniem autobusu. Na widok chicken busów przypominają mi się zabytkowe pojazdy, którymi jeździliśmy 4 lata temu na Malcie – „ogórki” z błyszczącą żółtą karoserią i oponami pieczołowicie posmarowanymi czernidłem. Tamtejsze autobusy niestety zostały już wycofane z użycia. Stwierdzamy, że koniecznie musimy przejechać się ich gwatemalskim odpowiednikiem, póki jeszcze jest taka możliwość.

Każdy z barwnych pojazdów nazwany jest damskim imieniem, namalowanym na przedniej szybie i z boku (Gwatemalczycy używają określenia „la camioneta”, czyli autobusy te są rodzaju żeńskiego). Większość nazw budzi skojarzenia z bohaterkami latynoskich telenoweli – Esmeralda, Dolorez, Jazmin, Dorita, Primorosa, Gabriela, Lupita, Jimena, Esperanza… Są też imiona amerykańskie, jak Lucy, Norma czy Wilma.



Po drodze mija nas też kilka mikrobusów (tzw. colectivos), które zatrzymują się na zawołanie pasażera i wyruszają w trasę dopiero, gdy zapełnią się wszystkie miejsca. Miejscowi chętnie korzystają z tego niedrogiego środka transportu, przez co pojazdy te są zazwyczaj maksymalnie przeładowane (bywa, że przewidziana liczba miejsc jest przekroczona dwukrotnie). Natomiast za około 20$ można w komfortowych warunkach dotrzeć nad Atitlán jednym z bezpośrednich, klimatyzowanych busów, które kursują na najbardziej popularnych trasach. Turyści rzadko jeżdżą chicken busami, skutecznie zniechęceni przez pracowników biur podróży, którzy opowiadają o nich przerażające historie, by zdobyć klienta. My jednak nie możemy oprzeć się pokusie przejażdżki tym błyszczącym cudem. Bardzo życzliwa i pomocna starsza pani pokazuje nam, przy której ulicy zatrzymuje się autobus jadący w kierunku Panachajel.



Czekamy we wskazanym miejscu, jednak nie jest to oznaczony przystanek, o rozkładzie jazdy można pomarzyć… Gdy w końcu podjeżdża kolorowe cacko z logo „Harley Davidson”, z autobusu wychyla się wąsaty pomocnik kierowcy i wyprowadza nas z błędu – stoimy na niewłaściwym skrzyżowaniu. Nie mówi jednak gdzie mamy się udać. Nasze doświadczenie z innych krajów Ameryki Środkowej pokazuje, że czasem miejscowi bardzo chcą pomóc, choć nie są pewni odpowiedzi na nasze pytanie i każdy wskazuje inny kierunek. W końcu postanawiamy dla pewności przejść się na pobliski dworzec.



O gwatemalskich chicken busach powstał nawet film dokumentalny pt. „La Camioneta: The Journey of One American School Bus”. Autobusy, które w latach 60-tych dowoziły dzieci do szkoły, po latach służby trafiły ze Stanów do Ameryki Środkowej, gdzie pełnią obecnie funkcję pojazdów transportu publicznego na regularnych trasach. Każdy z nich był specjalnie zaprojektowany i posiada tę samą, solidną konstrukcję – pionową przednią szybę z wysuniętą przed nią masywną maską, lekko zaokrąglony dach, ścięty tył, otwierane do góry okna i ogromne koła. Szkolne autobusy musiały spełniać surowe wymogi bezpieczeństwa, przez co okazały się prawie niezniszczalne. Znane z amerykańskich filmów żółte autobusy szkolne marki Carpenter czy Thomas, z czasem jednak okazały się bezużyteczne w USA. Pojazdy bez pasów bezpieczeństwa, bez ABS, o przestarzałych silnikach bez katalizatorów, zatruwające środowisko czarnymi spalinami, nie spełniały współczesnych standardów. Wysłużone, potężne autobusy zostały podarowane biednym środkowoamerykańskim krajom lub zakupione za grosze. Wiekowe pojazdy sprowadzono ze Stanów Autostradą Panamerykańską. Teraz kończą swój żywot na drogach Gwatemali, Hondurasu, Salwadoru, Nikaragui i Panamy. Każda camioneta ma indywidualnego właściciela, który odremontował ją na własną rękę, a żółtą farbę i napis „school bus” starannie zamalował pełnymi fantazji kolorami. Przejazd takimi autobusami jest bardzo tani, dlatego służą one miejscowym ludziom za podstawowy środek lokomocji. Gwatemala jest dobrze skomunikowana, ale nie posiada kolei, niewiele osób może sobie pozwolić na własny samochód, a przelot samolotem wciąż pozostaje nieosiągalnym luksusem.



Kolorowe, ozdobione wypucowanym na błysk chromem pojazdy często udekorowane są napisami o religijnej treści. Niekiedy da się zauważyć dodatkowe „gadżety” – wymyślne klaksony, naklejki w kształcie płomieni itp. Nie ma w Gwatemali dwóch identycznych chicken busów. Właściciele są z nich bardzo dumni. Podobne pojazdy widzieliśmy w Panamie – tamtejsze autobusy lokalnie nazywane były „diablos rojos” (czerwone diabły) i w nocy całe świeciły kolorowymi światełkami, jak lampki na choince. W Gwatemali autobusy wyruszają w drogę wcześnie rano i zazwyczaj kończą kursować około godziny 17. Na odludnych terenach po zmroku zdarzają się napady bandytów, więc ze względów bezpieczeństwa, chicken busy nigdy nie jeżdżą w nocy.

Dworzec autobusowy w Antigua Guatemala okazuje się sporym placem ubitej ziemi, na którym dziesiątki wielobarwnych pojazdów czekają na pasażerów z uruchomionymi silnikami, wyrzucając w powietrze kłęby śmierdzących spalin z ropy kiepskiej jakości. Podróżni kierują się do tych chicken busów, których silniki pracują – zupełnie jakby miało to zagwarantować rychły odjazd. W rzeczywistości warcząca camioneta może wyruszyć w trasę nawet w ciągu dwóch godzin. Żaden z kierowców nie odjedzie, dopóki mu się to nie opłaci. Po chwili zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę niemal wszystkie autobusy mają uruchomione silniki. Nawet jeśli istnieje jakiś teoretyczny rozkład jazdy, korzystanie z niego nie ma najmniejszego sensu, bowiem i tak nikt go nie przestrzega. Godzinne opóźnienia są na porządku dziennym. Pojazd musi na siebie zarobić, więc rusza dopiero wtedy, kiedy jest pełny.

(W kolejnych częściach: jezioro Atitlán – Flores – Tikal)

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

hania209 21 maja 2014 22:20 Odpowiedz
Naprawdę fajna relacja, codzienne życie.. lokalne szwendanie :) Natomiast jak dla mnie to pani Doroto za mało kulinariów :)
dorotatota 21 maja 2014 22:49 Odpowiedz
hania209Naprawdę fajna relacja, codzienne życie.. lokalne szwendanie :) Natomiast jak dla mnie to pani Doroto za mało kulinariów :)
Dzięki za miłe słowa:) Ja też żałuję, że pochłonięci szwendaniem, zupełnie zapomnieliśmy o jedzeniu ;)