+4
NasiGoreng.pl 12 czerwca 2014 15:13


Nie dla nas agencje…

Jedną z najbardziej widocznych oznak rozwoju turystyki w Laosie jest zwiększająca się w zastraszającym tempie liczba agencji turystycznych (tych, którzy liczyli, że będę pisać o innego rodzaju agencjach za doznany zawód przepraszam – do tej pory jestem w szoku, że ktoś trafił na naszego bloga wpisując w wyszukiwarkę “Laos prostytucja”). Agencje te znacznie ułatwiają życie przeciętnemu turyście organizując wszystko (transport, noclegi, atrakcje, wycieczki itd.) od A do Z i twierdząc, że bez ich pośrednictwa niektóre miejca pozostaną niedostępne. Oczywiście wszystko odbywa się przy założeniu, że przeciętny turysta:

a) lubi mieć wszystko podstawione pod nos, a na konieczność zorganizowania czegoś samodzielnie reaguje jak posłanka Kempa na gender,

b) ma portfel wypchany dolarami bądź lokalną walutą,

c) lubi mieć poczucie, że płaci za coś kilka albo kilkanastokrotnie więcej niż jest to warte.


Jedna z agencji turystycznych w Luang Prabang

Ze względu na niespełnianie powyższych warunków do przeciętnych turystów się nie zaliczamy, w związku z czym północny Laos zdecydowaliśmy się eksplorować na własną rękę, korzystając z lokalnych środków transportu i samemu organizując sobie czas.

Brama na północ

Odkrywanie północy Laosu najlepiej rozpocząć od Luang Prabang (historycznie pierwszej stolicy Królestwa Laosu). Do Luang Prabang przybyliśmy nocnym busem z Vientiane o godz. 5.30 rano. Od razu na dworcu znajdującym się ok. 3 km od centrum miasta zostaliśmy, wraz z innymi turystami, otoczeni przez kierowców lokalnych tuk-tuków oferujących dojazd do hotelu. I jako jedyni z ich oferty nie skorzystaliśmy kierując się doktryną spotkanego w Indonezji Argentyńczyka, który od ponad 5 lat przemierzał samodzielnie i niskobudżetowo świat. Argentyńczyk stał się nas archetypem niezależnego podróżnika. Oczywiście doktrynę w dużym stopniu sami wymyśliliśmy, w różnych sytuacjach odpowiadając sobie na pytanie “Co zrobiłby Argentyńczyk?. Oczywiście Argentyńczyk poszedłby do centrum pieszo, nie zważając na chłód, ciężki plecak oraz odległość.

Samo Luang Prabang okazało się bardzo ładnym miasteczkiem, niestety panujący tam błogi spokój zakłócali nieustannie zaczepiający turystów kierowcy tuk-tuków i właściciele agencji próbujący zapakować nas razem z dziesiątką innych turystów do samochodu, który zawiezie nas wprost do wodospadu/jaskini/lokalnej wioski (niepotrzebne skreślić). Nagabywanie tylko podrażniło naszą ambicję – jedne wodospady odwiedziliśmy pieszo (co to dla nas 20 km jednego dnia), do innych wodospadów i jaskini pojechaliśmy wypożyczonym skuterem. Skrajne emocje gwarantowane:

- wkurzenie, gdy po 8 km marszu okazało się, że wcale nie jesteśmy pewni, czy poszliśmy dobrą drogą,

- stres, bo jazda skuterem w Laosie do bezpiecznych nie należy i wcale nie było daleko od tego, żebyśmy wrócili bez części kończyn,

-ogromna satysfakcja, bo widoki naprawdę oszałamiające i nie dzielone z dwudziestoma innymi turystami upchanymi na pakę lokalnego żuka.


Wodospad Kuang si w okolicach Luang Prabang


“Pastelowy szerszeń”, którym przemierzaliśmy drogi i dróżki wokół Luang Prabang


Jedna z wiosek w okolicach Luang Prabang


Okazało się, że Luang Prabang jest tak naprawdę dla “niedzielnych turystów” (nie zaprzeczamy, sami spędziliśmy dwa dni leżąc na leżakach i pływając w basenie – czy tak postąpiłby Argentyńczyk…?), prawdziwi twardziele wyruszają dalej na północ.

Ponieważ agencje turystyczne w zasadzie zdominowały lokalny transport i trekkingi, we wpisie poniżej zamieszczamy również kilka praktycznych informacji na temat zorganizowania wycieczek po północnym Laosie na własną rękę.

Z Luang Prabang zmierzaliśmy do Nong Khiaw. Na poniższych zdjęciach najpierw tablica z rozkładem z dworca południowego, z którego, niespodzianka, na północ nic nie jechało oraz z dworca północnego, który co prawda północ obsługuje, ale godziny odjazdu do miasta Nong Khiaw, do którego chcielismy dotrzeć, na tablicy się nie znajdowały.


Rozkład jazdy autobusów na Dworcu Południowym w Luang Prabang



Rozkład jazdy autobusów na Dworcu Północnym w Luang Prabang

Na szczęście przemiły pan w kasie (o jego przemiłości wnioskuję z gestykulacji i czynów, a nie słów, bo tych nie rozumiałem) zapisał godziny odjazu na karteczce (9.00, 11.00 i 13.00) i sprzedał bilety (40.000 kip za sztukę, czyli ok 5 usd – cenę, która obowiązuje również Laotańczyków, co w przypadku kontaktów z agencją byłoby nie do osiągnięcia).

Droga przez mękę do raju

Droga do Nong Khiaw okazała się może nienajdłuższa (w końcu to tylko 3-4 h), ale na pewno bolesna – strasznie trzęsło, jedną z dziur w drodze okupiłem pokaźnym guzem na głowie. Za to samo miasteczko, a raczej chyba wioska okazała się bardzo urokliwa – pięknie położona nad rzeką Nam Ou w otoczeniu gór. Oczywiście pierwsze co zrobiliśmy, to sfotografowaliśmy rozkład autobusów z dworca w Nong Khiaw – jedna z czynności, którą zawsze opłaca się dokonać na każdym dworcu (nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda).


Rozkład jazdy autobusów z dworca w Nong Khiaw


Nong Khiaw


Domów w Nong Khiaw kilkadziesiąt, a agencji turystycznych kilka. Każda z nadzieją oczekująca, że skorzystamy z ich usług. Nic z tego – Argentyńczyk by tak nie zrobił. Samodzielnie zwiedziliśmy pobliskie jaskinie, a następnie wspięliśmy się na pobliski szczyt.

Samo dojście do jaskinii nie jest zbyt emocjonujące, ciekawe natomiast może okazać się jej eksplorowanie, szczególnie gdy nie weźmie się ze sobą latarki czołówki (w końcu nie po to ją braliśmy w podróż, żeby używać w jakichś tam jaskiniach) i dysponuje się jedynie latarkami w telefonie. Walka z klaustrofobią, panika, gdy nie byliśmy pewni, czy nie zgubiliśmy drogi oraz potłuczone kolano, gdy wspiąłem się po prawie pionowej “studni”, ale nie potrafiłem z równie dużą klasą zejść na dół.


Piotrek w czeluściach jaskini w okolicach Nong Khiaw


Ale prawdziwą rozkoszą dla oczu okazał się widok, który roztaczał się ze szczytu jednej z okolicznych gór. Wejście tam kosztowało trochę wysiłku (według niektórych trochę więcej), ale było warto.


Paweł a la jaskółka (bocian?) na jednej z gór wokół Nong Khiaw


Radość wspinaczy (drugi robi zdjęcie), w dole Nong Khiaw


W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że do Nong Khiaw docierają tylko sobotni turyści, a prawdziwi twardziele jadą do wioski Muang Ngoi Neua, do której nie prowadzi żadna droga. Mozna do niej dotrzeć jedynie łodzią odpływającą z Nong Khiaw dwa razy dziennie (zgodnie z poniższym rozkładem).


Rozkład (jazdy? pływu?) łódek z Nong Khiaw


W górę rzeki

Po ponad godzinnej podróży łódką dotarliśmy do małej wioski Muang Ngoi Neua – w zasadzie jedna ulica, wzdłuż której koncentruje się życie miejscowych i przybyszów. I teoretycznie niewiele do roboty – nic tylko leżeć w hamaku i popijać piwko.


Piwo, hamak, Paweł (Muang Ngoi Neua)


Główna ulica Muang Ngoi Neua

Oczywiście okazało się, że atrakcji wokół wioski jest dużo – wystarczy skorzystać z usług obecnych (a jakże) mini agencji i przewodników (co do korzystania z usług tych ostatnich wcale takich oporów nie mamy, pod warunkiem, że nie stoi za nimi cała biurokratyczna machina – biuro, naganiacze, masowa oferta).

Nas skusiło co innego – za kilka dolarów można wypożyczyć rower górski i eksplorować pobliskie wioski oraz góry (a raczej głównie góry). Kilkugodzinna wycieczka rowerowa okazała się jedną z najbardziej męczących prób, jakim zostałem poddany. Piaszczysta droga (często przechodząca w ścieżkę albo nieoczekiwanie ginąca w górskim strumieniu) wiła się raz w górę, raz w dół. W rezultacie pod największe górki podchodziliśmy z rowerami (no dobra, pod godzinie pod każdą górkę podchodziliśmy), a z najwyższych wzniesień w dół zjeżdzaliśmy w pełni skoncentrowani nerwowo zaciskając hamulce ręczne (póki jeszcze działały), chcąc uniknąć wjechania w przepaść. Ale bez wątpienia było warto.


“Czerwona błyskawica” i “Błękitna błyskawica”


Regeneracja nóg w trakcie Tour de Muang Ngoi Neua


Jeden z mniejszych podjazdów w trakcie Tour de Muang Ngoi Neua


Podstawowa technika zdobywania wzniesień w trakcie Tour de Muang Ngoi Neua

Przechadzając się jedyną ulicą Muang Ngoi Neua usłyszeliśmy, że co prawda jest to miejsce dla turystów lubiących zejść z najbardziej popularnych szlaków, ale prawdziwi twardziele ruszają jeszcze dalej na północ – pod granicę z Chinami i Myanmarem… Uff, tym razem prawdziwymi twardzielami niestety nie zostaniemy, niech sobie “jeszcze dalej niż na północ” Laosu eksploruje “Argentyńczyk”. Nam zostaje satysfakcja, że bez niczyjej pomocy i pośrednictwa agencji zobaczyliśmy przynajmniej fragment prawdziwego Laosu. Fragment, ale wystarczyło, żeby się w nim zakochać…



Dużo więcej naszych relacji na http://nasigoreng.pl/

Dodaj Komentarz

Komentarze (5)

mosia 13 czerwca 2014 07:22 Odpowiedz
genialne!!! proszę o więcej
nasigorengpl 13 czerwca 2014 08:31 Odpowiedz
mosiagenialne!!! proszę o więcej
Bardzo dziękujemy:). Więcej naszych relacji na http://nasigoreng.pl/ Zapraszamy również na https://www.facebook.com/nasigorengpl Wkrótce dodamy też kolejny wpis na fly4free.
long 13 czerwca 2014 17:03 Odpowiedz
Ciekawa relacja. Dzięki!
calaira 13 czerwca 2014 17:05 Odpowiedz
Super, bardzo mi się podoba :) Widoki zachwycające <3
z-gdanska-do 8 października 2015 18:54 Odpowiedz
Mam nadzieję, że również zakocham się w Laosie....choć z Waszej relacji wynika, że inaczej być nie może:)